Armenia 2025
Jadąc do Armenii spodziewałam się, że będzie tam podobnie jak w Gruzji. Nic bardziej mylnego. Ukształtowanie terenu inne, pogoda inna, jedzenie inne. Nieśmiało powiem, że w Gruzji jakoś bardziej mi smakowało, co nie znaczy, że w Armenii było niesmaczne. Nie ma co krytykować, pejzaże były przepiękne, a Ormanie bardzo sympatyczni. Nigdy nie sądziłam, że w Armenii jest tyle wulkanów!!
Moja główna myśl po objechaniu Armenii, to przede wszystkim duże rozwarstwienie społeczne. Jedyne naprawdę duże miasto to Erywań. Tam oczywiście jeżdżą Tesle, Audi i BMW, a zakupy można zrobić w Massimo Dutti i innych podobnych. Wszystko, co znajduje się poza stolicą, to niestety straszna bieda. Bieda jak u nas chyba po drugiej wojnie światowej. Tym bardziej warto chyba zatem tam pojechać i zatrzymać się w kilku małych guest housach, aby dofinansować trochę lokalną ludność, która cieszy się z wizyty każdego turysty.
Klasztor Haghpat
Jedną z głównych atrakcji Armenii są klasztory. Jest ich bardzo, bardzo dużo. Wejście do klasztorów jest bezpłatne. W niektórych wymagano, aby zakrywać kolana. W żadnym nie było konieczne, aby kobiety zakrywały włosy. Trudno mi w sumie powiedzieć, dlaczego niektóre wpisano na listę UNESCO, a inne nie. Klasztor Haghpat akurat wpisano, aczkolwiek niektóre inne odwiedzone przez nas klasztory wydawały mi się dużo ładniejsze.
Ze wsi Haghpat spokojnie wędrujemy przez wsie i pagórki do wioski Sanahin obejrzeć kolejny klasztor. Pomiędzy wioskami wyznaczony jest łatwy szlak turystyczny.
Klasztor Sanahin
Klasztor Sanahin to kolejny zabytek z listy UNESCO. Przy klasztorze znajdują się stoiska z pamiątkami, sklep spożywczy, toalety, a nawet źródełko z wodą. Uwaga na sklepy – jeden z nich, wyglądający trochę jak bar ma wszystko dużo droższe. Po drugiej stronie ulicy jest sklepik z cenami dla lokalsów.
Klasztor Goszawank
Kolejny dzień, kolejny klasztor. Kompleks klasztorny jest całkiem spory i warto go obejrzeć. Przed wejściem rosną przepiękne kwiaty. Tuż obok znajdują się ponownie sklepiki z pamiątkami, sklep spożywczy i bary. Idealne miejsce na zakup czegoś orzeźwiającego w gorący dzień.
Jedziemy dalej, do kolejnego klasztoru.
Klasztor Haghartsin
Z Kalawan do Drakhtik
Wreszcie nadszedł dzień z jakimś całodniowym trekkingiem przez góry. Zaczynamy we wsi Kalawan, kończymy w wiosce o nazwie Drakhtik, która wygląda jak po wojnie (bieda i ruina). Trasa miała około 18 km. Teoretycznie szliśmy cały czas wzdłuż jeziora Sewan, jednakże nie było ono widoczne, ponieważ zasłaniały je góry. Dopiero po wejściu na ostatnią przełęcz udało nam się je zobaczyć gdzieś w oddali. Trekking nie był szczególnie trudny, nie było dużego przewyższenia. Można powiedzieć, że był to miły spacer przez górskie łąki.
Jezioro Sewan
Jezioro Sewan wygląda jak morze – jest takie ogromne. Sama plaża nie jest zbyt piękna, ale zachód słońca nad wodą wygląda niemalże jak na tropikalnej wyspie. Infrastruktury plażowej, w europejskim znaczeniu, nie ma.
Noratus
Noratus to bardzo ciekawe miejsce, które zdecydowanie warto odwiedzić. Jest to średniowieczny cmentarz z największą liczbą zabytkowych chaczkarów, czyli kamienych stel, płyt, krzyży. Na cmentarzu nadal chowani się zmarli, ale współczesne chaczkary nie są już takie piękne, jak te starodawne. Jednak tych starych jest naprawdę całe mnóstwo. Warto skorzystać z usługi oprowadzania oferowanej przez lokalne kobiety, które przy wejściu na cmentarz sprzedają pamiątki. Panie mówią tylko po rosyjsku, ale i tak da się niemal wszystko zrozumieć. Opowieści są interesujące, a pani przewodniczka pokazuje najciekawsze chaczkary, a także wskazuje punkty, z których można zrobić fajne zdjęcia. Dla nas taka wycieczka nie jest szczególnie droga, a dla mieszkających tam kobiet jest to unikalna możliwość zarobienia jakichkolwiek pieniędzy.
Orbelian (Selim) Caravanserai
Przejeżdżając przez przełęcz Sulema (Selim Pass), na wysokości 2410 m.n.p.m., warto zatrzymać się na chwilę, aby zobaczyć budynek karawanseraju, czyli XIV-wiecznego schronu dla podróżników, kupców i pasterzy wędrujących przez góry ze zwierzętami. We wrześniu wewnątrz budynku, w cieniu i chłodzie, spały sobie pieski.
Klasztor Tsaghats Kar i ruiny twierdzy Smbataberd
Ten fajny szlak trekkingowy pozwalający na zwiedzenie klasztoru oraz ruin twierdzy rozpoczyna się we wsi Artabuynk. Trekking skończyć można po drugiej stronie gór we wsi Yeghegis. Szlak jest prosty, niezbyt długi, widoki zachwycają, szczególnie w popołudniowym słońcu.
Wulkan Vayots Sar
Wejście na Vayots Sar, wygasły wulkan, do szczególnie trudnych nie należy. Na koronę wulkanu, a nawet do jego wnętrza, prowadzi szutrowa droga. Gdy na niego wchodziliśmy, to minęło nas nawet jedno auto 4×4. O dziwo, na koronie wulkanu znajduje się toaleta (bez drzwi). Załatwiając niecierpiącą zwłoki potrzebę można sobie popatrzeć na otaczające pasma górskie i porozmyślać 🙂
Klasztor Norawank
I kolejny zespół klasztorny, składający się z 3 kościołów. Moim zdaniem, jeden z ciekawszych. Do tego po środku placu znajduje się ,,studnia”, do której można zejść po metalowej drabinie.
Dżermuk
Jermuk to armeńskie, postsocjalistyczne uzdrowisko, które lata świetności ma już chyba dawno za sobą. Warte zobaczenia są tam: wodospad, pijania wód oraz metalowe schody prowadzące znad rzeki Arpa do Jermuk Hotel and SPA (oczywiście do przejścia). Wizyta na godzinę – dwie w zupełności wystarczy. Kuracjuszy jak na lekarstwo.
Klasztor Gndevank
Po raz kolejny odwiedzamy klasztor. Tym razem jest tam sporo ludzi, ale głównie lokalsów, którzy wraz z rodzinami spędzają czas w ogrodach otaczających budynek.
Wędrując dalej wzdłuż rzeki Arpa co rusz zobaczyć można ,,wyrzeźbione” w skałach kamienne organy.


Zorac Karer
Zorac Karer to taki armeński stonehenge. Mimo, że miejsce to ma podobno ponad 2000 lat, to wygląda jakby w ostatnich latach zostało po prostu odbudowane. Niektóre kamienie posiadają okrągłe dziurki. Ponoć gdy wieje wiatr dzięki tym dziurom kamienie wydają z siebie dźwięki. Akurat byliśmy tam gdy strasznie wiało, ale niestety żadnego dźwięku nie słyszałam 🙁 Muszę powiedzieć, że spodziewałam się czegoś bardziej wow i trochę mnie to miejsce rozczarowało. Wejście jest biletowane.
Klasztor Tatev
Główną atrakcją Tatevu jest kolejka linowa „Skrzydła Tatevu”. Kolejka w 11 minut, z prędkością ok. 37 km/h, pokonuje 5752 metry. W najwyższym punkcie wagonik zwisa aż 320 metrów nad ziemią. Kolejka wpisana jest na listę rekordów Guinessa. Nieco rozczarowujące było dla mnie to, że kolejka jeździ pomiędzy dwoma wzgórzami, a sam przejazd odbywa się w sumie nad doliną. Nie jest to wjazd na żaden szczyt. Do obu stacji kolejki dojechać można asfaltową drogą. W trakcie przejazdu z głośnika puszczane jest nagranie (także po angielsku) z informacją, co widać i co akurat mija mknący wagonik.
Klasztor Tatev chyba najlepiej prezentuje się z daleka, w czasie pieszego zejścia do Diabelskiego Mostu. Wówczas widać, że jest położony na skale, a cały kompleks klasztorny jest dość duży.
W Armenii na drodze co rusz spotkać można takie ciekawostki…
Swinging bridge i Khndzoresk
Dla mnie główną atrakcją skalnego miasta Khndzoresk było przejście po wiszącym, metalowym moście, który liczy 160 metrów i rzeczywiście huśta się na prawo i lewo, gdy przechodzi się nim ponad doliną . Z samego skalnego miasta zostały już w sumie tylko ruiny, ale do połowy XX wieku normalnie mieszkali tam ludzie.
Trekking wzdłuż rzeki Azat i skalne organy
Wędrując wzdłuż rzeki Azat zobaczyć możemy prawdziwy cud geologiczny, tj. całą gamę skalnych organów, które natura sama wytworzyła w bazaltowych skałach. Niektóre kolumny mają aż 50 metrów wysokości. Nagromadzenie takich penta- i heksagonalnych kolumn w jednym miejscu daje wyjątkowy i niesamowity efekt. Dotąd jeszcze nigdzie nie widziałam takiej ilości skalnych organów. Aż trudno uwierzyć, że powstały same z siebie. Wejście do wąwozu tuż obok miejscowości Garni, w którym znajduje się najwięcej skalnych piszczałek, jest płatne.
Świątynia w Garni
Oczom nie wierzę, ale nagle ukazuje mi się starożytna świątynia! Podobno została wybudowana w I wieku n.e. ku czci Mitry, czyli bóstwa słońca.

Klasztor Geghard
Kolejny klasztor wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Ten jednak zachwyca nie tylko architekturą, położeniem pośród gór, ale także duchową atmosferą.
Wulkan Azhdahak
Nareszcie zdobywamy jakiś szczyt!! Tym razem Ażdahak o wysokości 3598 m.n.p.m., czyli najwyższy szczyt w Górach Gegamskich. Wejście nie jest jakoś szczególnie trudne. Jedynym problemem może być sama wysokość, bowiem na takiej wysokości można już dostać choroby wysokościowej. Tym razem jednak moje ciało było już trochę zaaklimatyzowane i na szczęście nie zastrajkowało. Czy konieczne jest skorzystanie z usług przewodnika? Moim zdaniem, nie. Z naszą grupą był wprawdzie przewodnik, ale przez znaczną część trasy szliśmy po dobrze wychodzonej ścieżce. Muszę jednak przyznać, że szliśmy także częściowo po prostu na dziko, za przewodnikiem. Trasę na Ażdahak można jednak sobie wyznaczyć samemu np. w mapy.com.
Żeby rozpocząć wejście na wulkan koniecznie trzeba jednak skorzystać z podwózki jeepem. Dojazd z Garni do punktu startowego zajął nam około godziny. Jak widać, wytrzęsło nas za wszystkie czasy.
Erywań
Erywań ma w sobie oczywiście nutkę socjalistyczną, ale tak naprawdę miasto prezentuje się bardzo dobrze i ostatecznie doszłam do wniosku, że chętnie wróciłabym tam na jakiś city break. Jest wiele muzeów, parków, teatr, tańczące fontanny, bary, puby, sklepy, restauracje, czyli wszystko, czego poszukiwać można w stolicy. Ulice są czyste i bezpieczne (mnóstwo policji). Ceny są różne, od przystępnych i niskich, do wyższych niż w Rzymie czy Madrycie. Jedną z głównych atrakcji są Kaskady, czyli kompleks muzealny i artystyczny położony na zboczu wzgórza znajdującego się w centrum miasta.
Celem drugiej części wyjazdu było zdobycie wulkanu Aragac, który ma cztery wierzchołki o różnej wysokości. Według informacji od naszego przewodnika, na zdobycie wszystkich wierzchołków potrzeba około 14h. Na wysokość 3200 m.n.p.m. można wjechać asfaltową drogą. Znajduje się tam jezioro Kari, a przy nim schronisko z restauracją, z wątpliwą jakością usług… Jedliśmy tam jeden jedyny raz i na pewno ostatni. Jedzenie było średnie, obsługa niesympatyczna, a sam lokal po prostu brzydki. Pani kelnerka była obrażona, bo nie kupiliśmy wódki i jeszcze przed przyniesieniem czegokolwiek powiedziała, że musimy dać jej napiwek.
Aragats
Dzień 1 – trekking aklimatyzacyjny
Pierwszego dnia pogoda ewidentnie nam nie sprzyjała. Było bardzo zimno, deszczowo, wietrznie i pochmurno. Wjechaliśmy busem nad jezioro Kari. Tam niestety nie było widać praktycznie nic, o Aragacu nie wspominając. W ramach aklimatyzacji udaliśmy się na około 2-godzinny trekking po okolicy. Wjazd pod Aragac z miejscowości Antarut zajmuje prawie godzinę.
Dzień 2 – atak szczytowy
Nauczona dniem pierwszym, ubrałam się bardzo ciepło, w tym założyłam getry termoaktywne. Do plecaka zapakowałam dodatkowo puchówkę, zimową czapkę i grube rękawice. Wjeżdżając nad jezioro Kari na pewnej wysokości widzimy już, że w nocy spadło trochę śniegu i gdzieniegdzie jest biało. Wyprawę na szczyt rozpoczynamy na parkingu około godz. 9.30. Na szczęście jest dość słonecznie i z minuty na minutę robi się coraz cieplej. Wprawdzie cały czas po niebie przesuwały się chmury, ale równocześnie gdzieś w tle widać było niebieskie niebo i słońce. Po drodze spotykamy grupę trzech Hiszpanek, z którymi ucinam sobie krótką pogawędkę. Po około 2,5h meldujemy się na południowym wierzchołku na wysokości 3879 m.n.p.m. (Aragats Southern Peak). Wejście było stosunkowo proste. Ostatnia część, to wydeptana, szeroka ścieżka.
Zgodnie z pierwotnym założeniem kontynuujemy nasz trekking na zachodni wierzchołek (Aragats Western Peak). Najpierw na dziko, po śniegu, schodzimy na przełęcz oddzielającą oba wierzchołki, a potem kontynuujemy dalej w górę. Tu podejście jest już trudniejsze, tzn. dużo bardziej strome, ale nadal jest to trekking, a nie wspinaczka. Po około 40 minutach od startu z przełęczy stajemy na zachodnim wierzchołku na wysokości 4007 m.n.p.m.
Poza trochę trudniejszym zejściem z powrotem do przełęczy dalej powrót pod schronisko jest już łatwy i przyjemny.

Około godz. 16.30, czyli po 7h jesteśmy z powrotem na parkingu przy jeziorze Kari. Generalnie przez cały czas temperatura wynosiła ok. 13-15 stopni, przy czym jak tylko wychodziło słońce, to robiło się naprawdę przyjemnie ciepło (12 września 2025). Moja kurtka puchowa i inne ciepłe rzeczy na szczęście okazały się niepotrzebne. Zaraz po wejściu na zachodni wierzchołek w triumfalnym geście zdjęłam getry termoaktywne, w których robiło mi się już za gorąco. Cała trasa jest ogólnie prosta. Jedynym problemem jest wysokość, która może powodować chorobę wysokościową. Dlatego, żeby czuć się pewniej, przez oba dni pobytu w masywie Aragacu brałam rano po jednej tabletce aspiryny – na rozrzedzenie krwi. Nie wiem, czy to rzeczywiście zadziałało, czy był to efekt placebo, ale po tej aspirynie czułam się dużo lepiej (jeżeli chodzi o oddychanie, wydolność, rozgarnięcie umysłowe) niż na Ażdahaku, kiedy jej nie brałam i chwilami odczuwałam lekkie zawroty głowy.
Trekking do twierdzy Amberd i kościoła Vahramashen
Kolejnego dnia – w ramach relaksu – ze wsi Antarut, w której mieszkaliśmy, idziemy na spacer do twierdzy Amberd (w remoncie) i znajdującego się zaraz obok kościoła Vahramashen. Po drodze przez cały czas na horyzoncie widać majestatyczny Ararat. Kościół ładny, twierdza niezbyt (ale wkrótce ją odbudują i będzie fajnie).

Obserwatorium Radio-optyczne ROT-54
W okolicy koniecznie odwiedzić trzeba teoretycznie zamknięte obserwatorium radio-optyczne. Obiekt jest porzucony i nieczynny, ale pilnujący go strażnicy za stosowną opłatą wpuszczają na jego teren wszystkich chętnych. Warto przejść się po zdemolowanych budynkach, piwnicach oraz zobaczyć pozostałości dwóch ogromnych teleskopów (średnica największego to aż 54 metry!).
W pobliżu znajduje się także działające Biurakańskie Obserwatorium Astrofizyczne. Jeżeli przyjedziemy tam w dzień, to zobaczyć możemy jedynie nudne muzeum astronoma Wiktora Ambarcumiana. Nocą w obserwatorium urządzane są podobno pokazy, w trakcie których podziwiać można niebo przez teleskop (ponoć wymagana jest wcześniejsza rezerwacja).
Eczmiadzyn
Eczmiadzyn to tzw. ormiański Watykan, czyli kościół macierzysty Apostolskiego Kościoła Ormiańskiego, na czele którego stoi Katolikos Wszystkich Ormian (widoczny na zdjęciu poniżej). Katedra w Eczmiadzynie jest dosyć ciekawa i warto ją zwiedzić będąc w okolicy, a cały kompleks przypomina nasz Licheń, czy Jasną Górę, chociaż w dużo, dużo mniejszych rozmiarach.
Zwartnoc
Ruiny katedry w Zwartnocu wpisane zostały na listę UNESCO, ale w mojej skromnej ocenie trochę na wyrost. Być może w VII wieku katedra była przepiękna, ale na chwilę obecną zostały tam już tylko fundamenty i współcześnie odbudowane kolumny. Dla mnie było to raczej wielkie rozczarowanie. Wejście jest płatne i nie można płacić kartą (wrzesień 2025).
Klasztor Chor Wirap
Ostatnim miejscem, które odwiedziliśmy przed powrotem do domu był klasztor Chor Wirap, który najbardziej znany jest chyba z tego, że stoi tuż obok Araratu, który notabene znajduje się już w Turcji. Klasztor z całą pewnością wart jest odwiedzenia. Poza super widokiem na Ararat, na jego terenie można po drabinie zejść w dół do dwóch cel. Według legendy do jednej z nich wrzucono św. Grzegorza, aby umarł tam z głodu, jednakże codziennie z jedzeniem i piciem przychodziła do niego Ormianka, dzięki której przeżył tam 13 lat.
Armenia to na pewno ciekawe miejsce, gdzie czas się trochę zatrzymał. Jeżeli masz ochotę zobaczyć coś poza utartym szlakiem, bez tłumów turystów, to na pewno jest to dobry wybór. Jeżeli jednak oczekujesz zachwycającej dech w piersiach natury, czy oszałamiających zabytków, to niestety nie jest to dobry kierunek. W pierwszej połowie września pogoda była idealna – dosyć ciepło, ale nie za ciepło.











































